środa, 2 listopada 2011

MÓJ POCZĄTEK, LECZ JESZCZE NIE KONIEC DROGI DO SAMODZIELNEGO LATANIA...


W życiu chyba każdego miłośnika lotnictwa, przychodzi taka chwila, że oglądanie samolotów z ziemi, czy nawet loty w roli pasażera, przestają mu wystarczać. Stwierdza wtedy, że fajnie byłoby móc latać samodzielnie, kiedy tylko i gdzie tylko dusza zapragnie. Niektórzy z nich podejmują działania w tym kierunku. Taka chwila przyszła także w moim przypadku. Niestety z racji tego, że jestem wózkersem, trudniej było mi podjąć jakiekolwiek kroki w kierunku samodzielnego latania. Nie ma co ukrywać, że sytuacja szkoleń lotniczych dla niepełnosprawnych w naszym kraju pozostawia na prawdę wiele do życzenia. Dopiero stosunkowo od niedawna chodzą słuchy o planach utworzenia w Lesznie pierwszego w naszym kraju ośrodka szkolenia lotniczego dla osób niepełnosprawnych z prawdziwego zdarzenia, ale zanim wszystko ruszy na dobre, minie jeszcze trochę czasu. W roku 2007 dowiedziałem się, że mój rodzimy Aeroklub (warto zaznaczyć, że jako jedyny w Polsce!) w porozumieniu z Państwowym Funduszem Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych organizuje szkolenie motolotniowe dla osób takich jak ja. Niestety nie zdecydowałem się wziąć w nim udziału – matura była ważniejsza, ale rok później, dokładnie we wrześniu 2008 roku, kiedy maturę miałem już za sobą i nie musiałem się nią martwić, nie zmarnowałem kolejnej szansy i przystąpiłem do następnej edycji szkolenia z nadzieją na spełnienie swoich lotniczych marzeń. Kiedy było już pewne, że wezmę udział w owym szkoleniu, do dnia jego rozpoczęcia nie było w moim życiu chwili, w której nie zastanawiałbym się – Jak to będzie? Jak właściwie to szkolenie będzie wyglądało? Na jakim sprzęcie przyjdzie mi latać? No i oczywiście – Czy na pewno sobie poradzę? Wkrótce wszystko stało się jasne.

W dniu rozpoczęcia szkolenia, wczesnym rankiem, tuż po godzinie siódmej rano stawiłem się na lotnisku Kryszyn, Aeroklubu Włocławskiego. Pogoda była właściwie bezwietrzna, aczkolwiek było dość chłodno i pochmurno, a więc był to dość typowy, wrześniowy poranek. Poranna mgła unosiła się jeszcze nieco nad terenem lotniska. Cisza, spokój, naokoło niemalże ani żywej duszy. Inni uczestnicy szkolenia, którzy zjechali się z całej Polski i na EPWK stawili się już dzień wcześniej, spali jeszcze w pomieszczeniu przydzielonym im w tym celu przez Aeroklub. Ja z domu do lotniska mam zaledwie około 10 kilometrów, więc noce w trakcie szkolenia spędzałem w domu i dlatego też nie musiałem stawić się na lotnisku dzień przed rozpoczęciem. Cierpliwie czekałem rozkoszując się świergotem skowronków, nie mogąc doczekać się swojego pierwszego lotu. Wkrótce moim oczom ukazał się pierwszy z kursantów, który wyjechał na zewnątrz przywitać pierwszy dzień szkolenia. Wymieniliśmy uściski dłoni, przedstawiliśmy się sobie. W ciągu następnych trzydziestu minut zdążyłem już poznać resztę ekipy, z którą miałem spędzić dziesięć kolejnych dni szkolenia i razem z nimi dzielić losy adeptów sztuki latania. Wszyscy byli osobami na wózkach i choć byłem z nich wszystkich najmłodszy, bo średnia wieku wynosiła trzydzieści kilka lat, a ja miałem ich wtedy zaledwie dziewiętnaście, szybko udało nam się porozumieć. Łącznie było nas dwunastu. Wkrótce poznałem też wszystkich trzech instruktorów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że dwóch z nich to znani i uznani w świecie lotniczym motolotniarze - Krzysztof Jurkiewicz oraz Alojzy Dernbach.

Zostaliśmy podzieleni na trzy grupy - po czterech kursantów do jednego instruktora. Mnie i trzech innych chłopaków przydzielono do szkolenia u Krzysztofa Jurkiewicza. Powoli znajdowałem odpowiedzi na pytania, które nasuwały mi się na myśl przed przystąpieniem do szkolenia. Wkrótce znalazłem też odpowiedź na to, na jakim sprzęcie będę się uczył latać. Do dyspozycji mieliśmy tyle motolotni ilu instruktorów – trzy. Dwiema z nich były znane Jazzy 2000 napędzane dość popularnymi silnikami Rotaxa, których modeli dokładnie już niestety nie pamiętam oraz wyposażonymi w skrzydła Libre 3. Trzecią motolotnią i jednocześnie tą, którą miałem się uczyć latać okazał się być – Air Creation Tanarg ze stukonnym Rotaxem 912 oraz wyposażonym w (o ile mnie pamięć nie myli!) takie samo skrzydło, jak dwie pozostałe motolotnie, czyli Libre 3. Nieźle jest! – pomyślałem nie dowierzając – Latanie taką „bryką” to będzie niezła jazda.

Po załatwieniu z sekretariatem Aeroklubu wszystkich formalności związanych z udziałem w szkoleniu i obiedzie zjedzonym w lotniskowej restauracji (posiłki również zapewniał Aeroklub), a następnie omówieniu z instruktorami podstaw lotu, przyszedł czas, aby każdy z nas odbył lot zapoznawczy w roli pasażera na tylnym fotelu maszyny. Wkrótce i ja, odziany w wojskowe buty Bundeswehry, bojówki w kamuflażu również tejże armii, polski wojskowy ocieplacz pod nimi, wojskowy sweter i lotniczą amerykańską kurtkę typu B-3 (militaria to moja druga największa pasja), z kominiarką i kaskiem na głowie i rękawicach na dłoniach, zasiadłem na drugim fotelu w sumie dość potężnego jak na tego typu sprzęt, czerwono-srebrnego Tanarga. Szczerze mówiąc odczuwałem lekki stres, ponieważ nigdy wcześniej nie leciałem maszyną z otwartym kokpitem, ani tym bardziej motolotnią, w której przecież kontakt z przestrzenią ma się praktycznie całkowity, a nie trudno było się domyślić, że to zupełnie inna sprawa, niż lot w „zamkniętym” samolocie. Chwilę później, po tradycyjnej i obowiązkowej komendzie – „Od śmigła!” oraz odzewie – „Jest od śmigła!” stukonne serce mikrolota ożyło tuż za moimi plecami. Jego brzmienie na wolnych obrotach zdawało się igrać z furkotem trójłopatowego śmigła, a razem tworzyły całkiem przyjemną dla ucha miłośnika lotnictwa „muzykę”.
Po kilku minutach rozgrzewania silnika, rozpoczęliśmy kołowanie do startu. Moja ekscytacja rosła. Wiedziałem, że za chwilę znów znajdę się w powietrzu i znów poczuję to tak trudne do opisania uczucie. Start. Instruktor dał pełny gaz i rozpoczęliśmy rozbieg. Jeszcze tylko kilka wstrząsów powodowanych przez podskakiwanie motolotni na trawiastym pasie lotniska i… wstrząsy ustały. Byliśmy w powietrzu. Ziemia z sekundy na sekundę zostawała coraz niżej i niżej. Wrażenie przez chwilę było takie, jakbyśmy przemieszczali się tylko i wyłącznie w pionie. W pierwszej chwili przypominało to trochę jazdę windą do góry. Znów poczułem się jak w domu. Maksymalna wysokość jaką wtedy osiągnęliśmy, to bodajże pięćset metrów. Nabieraliśmy jej stopniowo, a instruktor regularnie, co jakiś czas pytał mnie, czy wszystko w porządku. Rzecz jasna było. Nawet bardzo! Po mniej więcej trzydziestu minutach lotu, który zrobił na mnie naprawdę duże, pozytywne wrażenie, byliśmy na prostej do lądowania na pasie 26. Chwilę później, po przyziemieniu skołowaliśmy pod hangar. To jest to! - pomyślałem.

Tuż po jednym z pierwszych lotów - Szkolenie Motolotniowe 2008
Zadowolony wysiadłem z motolotni i dołączyłem do reszty kursantów, aby swoimi wrażeniami podzielić się z tymi, którzy już swój pierwszy lot odbyli i z tymi, którzy jeszcze na niego czekali. Był to nasz jedyny lot tego dnia. Następnego dnia rozpoczęliśmy loty wczesnym rankiem i szkolenie ruszyło pełną parą. Był to dzień, w którym zaczęliśmy poznawać powoli podstawy latania od strony praktycznej. Przed obiadem odbył się też pierwszy wykład z teorii, potem obiad, poobiednia przerwa, lot popołudniowy i przed kolacją, jeszcze zanim zaczęło się ściemniać - ostatni, trzeci lot tego dnia. W planie szkolenia przewidziane były po trzy loty dziennie, z których każdy miał trwać około 30 minut i tego planu staraliśmy się trzymać, choć bywało różnie, gdyż pogoda od początku nas nie rozpieszczała.

Choć każdy kolejny dzień szkolenia wyglądał z grubsza podobnie, to jednak każdy lot w nim odbyty pozwalał nam zyskać nowe doświadczenia. Była nauka poprawnych zakrętów, zwrotów, odkładania prawidłowej poprawki na wiatr przy locie po prostej (był to jeden z moich ulubionych elementów szkolenia), a także nauka startów i lądowań połączona z lotem po kręgu co za każdym razem budziło we mnie chyba największe emocje. Wiadomo – lądowania... Mniej więcej w połowie szkolenia, każdy z nas musiał zaliczyć „trójkąt”, czyli mniej więcej godzinny lot w strefie, według mapy po wyznaczonej trasie. Start i lądowanie miały miejsce na tym samym lotnisku. Lot ten każdy z nas musiał odbyć z innym instruktorem i na innej motolotni. Dla mnie był to kolejny sprawdzian i jeszcze jeden niezapomniany lot, ponieważ odbyłem go z byłym pilotem wojskowym MiGów-21 za plecami. Miałem okazję nawet poczuć się trochę jak uczeń dęblińskiej WSOSP, ponieważ jeśli tylko choć troszkę schodziłem z kursu, to od razu w słuchawkach intercomu słyszałem krótkie, twarde, typowo wojskowe reprymendy instruktora. Ani trochę nie mam mu tego za złe, ponieważ wszystkie jego uwagi nadzwyczaj dobrze do mnie docierały, co zaowocowało ostateczną instruktorską pochwałą po lądowaniu.

Około 1800 metrów nad ziemią - Szkolenie Motolotniowe 2008
Muszę przyznać, że podczas tego szkolenia radziłem sobie lepiej, niż sam się tego po sobie spodziewałem. Gdy zbliżał się powoli ostatni dzień tej edycji szkolenia (a tak jak pisałem wcześniej – trwało ono dziesięć dni), byłem już w stanie w zasadzie samodzielnie, choć wciąż z instruktorem za plecami, wykonywać starty, właściwy krąg i generalnie poprawne lądowania. Lotem niejako wieńczącym szkolenie, był lot w dwie motolotnie na wysokość 1800 metrów, ponad chmury, podczas którego mieliśmy okazję na zrobienie serii całkiem fajnych zdjęć. Każdy lot na szkoleniu był niezwykły, ale to było coś naprawdę niesamowitego, kiedy chmury otaczały nas podczas "przebijania" się przez nie. Pod chmurami było chłodno i panowała lekka turbulencja, ale po „wyjściu” nad nie, powietrze stało się niemal zupełnie spokojne i zrobiło się nieco cieplej, bo już nic nie zasłaniało promieni słońca, które mimo, że wrześniowe i już nie tak silne jak latem, mogło grzać dowoli. Tuż obok nas, po lewej, znacznie wyżej od nas wystrzeliwała w niebo chmura przypominająca trochę górę lodową, a widok drugiej motolotni lecącej w zasadzie skrzydło w skrzydło z „moim” Tanargiem był wręcz kapitalny.

Niestety udział w tamtym szkoleniu nie pozwolił mi jeszcze zostać dopuszczonym do samodzielnego latania. Do ostatniego dnia szkolenia wylatałem niespełna połowę godzin potrzebnych do wykonania pierwszego, zupełnie samodzielnego kręgu nadlotniskowego i tym samym dopuszczenia przez instruktora do samodzielnego latania, o którym marzenie musiało poczekać na swoje spełnienie do kolejnego szkolenia, które wstępnie miało się odbyć w roku następnym – 2009. Niestety nie odbyło się, gdyż wymieniony wcześniej przeze mnie Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych musiał zrezygnować w danym roku z dofinansowania tego przedsięwzięcia. Przeżyłem więc tamten rok z nadzieją, że uda się w roku następnym.

W lipcu 2010 udało się - przystąpiłem do kolejnego szkolenia motolotniowego dla osób niepełnosprawnych na EPWK. Tym razem nas, szkolących się było dziesięć osób w tym trzy przedstawicielki płci pięknej. Dwa lata temu mieliśmy tylko jedną kobietę w naszym składzie. Większą część grupy kursantów stanowiła i tym razem ta sama ekipa, co dwa lata wstecz, więc w większości znaliśmy się już nawzajem, a jeśli nie, to szybko się poznaliśmy.

Tuż przed startem do jednego z lotów - Szkolenie Motolotniowe 2010
Tym razem szkolenie od strony praktycznej w zasadzie nie różniło się niczym od tego sprzed dwóch lat. Tak samo trwało dziesięć dni i wykonywaliśmy po trzy, a niekiedy nawet i cztery loty dziennie, a wszystko to uzupełnione kilkoma wykładami z teorii. Tym razem na szczęście z racji tego, że był to środek lata, pogoda była o wiele lepsza. Choć na ziemi było niemiłosiernie gorąco, bo temperatura oscylowała niekiedy w granicach 36-38 stopni Celsjusza, to w powietrzu panował przyjemny chłód, a więc z tym większą ochotą odrywaliśmy się od ziemi w kolejnych lotach szkoleniowych. Niestety i tym razem miałem pecha. Rok przerwy w szkoleniu zrobił swoje i „wyszedłem z wprawy”, jeśli w ogóle w tym przypadku można mówić o jakiejkolwiek wprawie. Choć łącznie, biorąc pod uwagę obie edycje szkolenia wylatałem liczbę godzin, która w zasadzie pozwalałaby mi już wykonać pierwszy samodzielny lot, to przez większość zeszłorocznego szkolenia musiałem sobie przypominać wszystko to, czego nauczyłem się poprzednio w roku 2008. Tym samym zabrakło mi niestety czasu na „doszlifowanie” lądowań, które jak wiadomo są przecież najtrudniejszym elementem każdego lotu. Zabrakło też czasu na trening postępowania w sytuacjach awaryjnych i lądowania w przygodnym terenie, a bez tego przecież nie mam co marzyć o pierwszym samodzielnym wylocie. Tak więc po raz kolejny spełnienie największego marzenia mojego życia musi zaczekać. W tym roku szkolenie znów nie zostało zorganizowane z braku dofinansowania przez PFRON, więc z nadzieją na upragnione ukończenie szkolenia, oczekuję na rok 2012.

2 komentarze: